Z pamiętnika inspektora

Z cyklu „Z pamiętnika inspektora”, relacjonuje inspektor Adam. To nie był dobry dzień.
Zaczęło się – jak zwykle – od telefonu.
W słuchawce zabrzmiał głos zrozpaczonej kobiety – jej pies, niespełna półroczny szczeniak, w sobotę wieczorem został potrącony przez samochód. Siła uderzenia była tak duża, że zwierzak przeleciał na drugą stronę drogi, pod bramę sąsiada z naprzeciwka. Zapłakana właścicielka pobiegła po pieska, zaniosła go do siebie na ganek i opatrzyła jak umiała, dała wody i środek przeciwbólowy, zrobiła okłady. Nieszczęsny szczeniak miał połamane przednie łapki i żuchwę.
Pani chwyciła za telefon i zaczęła dzwonić po okolicznych lekarzach – okazało się jednak, że w sobotę wieczorem wszystkie gabinety są pozamykane, a telefony pozostają głuche.. Wyglądało na to, że ranne psie dziecko nie ma szans na pomoc miejscowego weterynarza.
Zrozpaczona opiekunka znalazła więc numery telefonów do całodobowych lecznic w Krakowie – dramat bowiem rozgrywał się na wsi, 50 km od tego miasta. Niestety – w gabinetach, w których w ogóle ktoś podnosi słuchawkę pani słyszy jedno: „proszę przywieźć psa”.
Niestety – tego warunku pani spełnić nie może, nie ma samochodu, a w domu ma dwójkę małych dzieci. Jedyny znajomy, który oferuje pomoc w transporcie, dysponuje czasem dopiero we wtorek, taką ma robotę.
Sąsiadów pani jeszcze nie zna, mieszka tam od niedawna. A sąsiadka z naprzeciwka, która przyszła z wieścią o potrąceniu – przyszła po to, żeby właścicielka psa jak najszybciej zabrała sprzed jej posesji ranne zwierzę. Bo to Polska właśnie.
W rozpaczy kobieta chwyta się ostatniej deski ratunku – dzwoni pod numer alarmowy 112, ale tam dowiaduje się tylko, że bardzo współczują psu i jej, ale… to telefon do ratowania ludzi i nic na to nie poradzą, pomóc nie mogą.
Psi dzieciak leży na ganku, od czasu do czasu skuczy z bólu i załatwia się pod siebie.
Prawdopodobnie poza widocznymi złamaniami ma jeszcze obrażenia wewnętrzne. Cierpienie zwierzęcia i bezradność człowieka.
Swoją drogą – jak szybko musiał jechać kierowca w terenie zabudowanym, żeby osiągnąć tak spektakularne efekty? Dlaczego się nawet nie zatrzymał, żeby pomóc potrąconej istocie…? Bo to Polska właśnie.
W nocy obolały zwierzak jakoś przeczołguje się z ganku na trawę, kobieta nie ma już siły, żeby psa zabrać z powrotem do domu.
Przez całą niedzielę przychodzą jednak do nieszczęsnego stworzenia kilka razy na godzinę – ona i dzieci. Dają pieskowi pić, podają mu przeciwbólowy syrop, głaszczą, zapewniając, że wszystko będzie dobrze. I płaczą z bezradności.
W poniedziałek rano kobieta dzwoni do nas. Mówi, że stan psa jest dramatyczny, a koszty o których usłyszała przez telefon od lekarza absolutnie ją przerastają, że nadal nie ma transportu – kto weźmie do auta ubrudzonego własnymi odchodami psa?
Jedziemy natychmiast. Jedziemy z nadzieją, że uda się szczeniaka uratować.
Po drodze szukamy numerów telefonów do tamtejszych lekarzy – chcielibyśmy, żeby pies chociaż na czas transportu został zaopatrzony przeciwbólowo, żeby oszczędzić mu dodatkowego cierpienia w czasie jazdy do Krakowa… Dzwonimy, ale telefony pozostają głuche.
Oddzwania do nas tylko jedna osoba, ale okazuje się, że gabinet będzie czynny dopiero od szesnastej – to sporo czasu, raczej nie będziemy czekać, nie będziemy też uprawiali gry w ruletkę i wozili psa po nie wiadomo czy czynnych lecznicach, ustalamy, że zawieziemy psa od razu do lekarzy do Krakowa.
Na miejscu czeka już na nas otwarta brama – kobieta prowadzi nas w okolice stodoły, w jej cieniu na trawie leży młody zwierzak przypominający nieco leonbergera.
Widać od razu nienaturalnie wykręcone opuchnięte przednie łapki, a gdy pies podnosi głowę i otwiera pysk – widać, że żuchwa pękła mu wzdłuż na pół, a połamane części przemieściły się. Towarzyszą mu jeszcze obrzydliwe stada zielonych much – obsiadły psiego dzieciaka jak swoją własność, składają w ranach jaja, w niektórych miejscach wiją się już larwy.
Kobieta jeszcze podpisuje zrzeczenie na Tiarę.
Bierzemy połamanego psa na nosze i do auta. Jesteśmy zrozpaczeni – obawiamy się, że pomoc przyszła za późno.
Ruszamy, staramy się jechać szybko, ale delikatnie; wisimy na telefonach – ustalamy, że pies od razu pojedzie do zaprzyjaźnionej kliniki, a gdyby jednak tam nie było miejsca – na nasz przyjazd są już gotowi lekarze schroniskowi.
Wszyscy czekają na Tiarę.
Rozmawiamy ze sobą, staramy się samych siebie przekonać, że się uda, że pies młody, że ma szanse – bez tej nadziei nie moglibyśmy pracować.
A rozum mówi, że małe szanse, że za późno… Po kwadransie zatrzymujemy się, żeby zajrzeć do psiaka – uff, oddycha, no to dalej, do lekarza! Po kolejnych 15 minutach zatrzymujemy się po raz drugi – koleżanka zagląda na tył auta i… mówi, że pies nie żyje.
Jeszcze mam odrobinę kretyńskiej nadziei, że może jej się zdaje, ale… to nie złudzenie – Tiara umarła, z biednego, zmasakrowanego ciałka kilka minut temu uleciało życie.
Przez półtorej doby, w XXI wieku, w środku Europy cierpiał i konał pies, a zrozpaczona opiekunka bezskutecznie szukała pomocy. Coś z tym światem i procedurami jest nie tak.

Edit: ze względu na liczne komentarze dotyczące właścicielki, wyjaśniamy.
Właścicielka, która zwierzę otrzymała w ramach „dobrego uczynku” od fundacji pomagającej ludziom, od początku nie powinna była go otrzymać.
Niestety przyczyny tej sytuacji należy szukać jeszcze głębiej – od początku tej historii.
Post nie miał na celu siania nienawiści, a raczej miał poruszyć problem trudności z uzyskaniem pomocy.