Z pamiętnika inspektora relacjonują Adam i Krzysztof

Niedzielny wieczór, cisza i spokój, obiad zjedzony, pies wybiegany, koty nienachalne, melancholia kończącego się weekendu… A tu dzwoni służbowy telefon. Dzwoni poznana kiedyś Pani, od lat pomagająca zwierzakom w Bochni: „W Gdowie jest kot po wypadku, w kiepskim stanie, co robić?” Informuję, że w takich przypadkach powinny zadziałać służby, Policja, Gmina. Okazuje się, że tę drogę pomocy Państwo, którzy kota znaleźli, już uruchomili – na miejscu pojawił się współpracujący z gminą lekarz weterynarii, ale jego interwencja zakończyła się ucieczką rannego zwierzaka do betonowej rury pod drogą. Czy moglibyśmy pomóc? Zapadła już ciemność, ustalamy wiec akcję ratunkową na poniedziałek.

Państwo, którzy znaleźli kota i szukają dla niego pomocy, pomyśleli o wszystkim – rura z jednej strony jest naturalnie zamknięta, a jej otwór wlotowy został zabezpieczony w taki sposób, że kot nie da rady uciec, ale ma dopływ świeżego powietrza, w rurze jest też miseczka z wodą i z jedzonkiem. Naszym zadaniem będzie wydostanie kota z rury i zawiezienie go do lecznicy. Przyjeżdżamy następnego dnia, Państwo Sygnaliści (jakoś Ich musimy nazwać na potrzeby tego tekstu) czekają już na nas w gotowości iście bojowej, zabieramy się więc do roboty. Włazimy do rowu, bo tylko tak da się do rury zajrzeć. Pada deszcz, w rowie błoto, Pani Sygnalistka ratuje nas foliowym worem, ale i tak nie jest sucho, czysto ani pewnie. Co gorsza – kota w czeluściach nie widać… Na szczęście, po chwili mój sokolooki kolega, dostrzega w głębinach kawałek biało-czarnego futerka. Właściciel futerka ani myśli o wyjściu do nas – nie dziwota zresztą, wiemy, że kot uciekając, wlókł za sobą bezwładną łapkę; błogosławiona adrenalina już dawno pewnie przestała działać znieczulająco i biedak musi bardzo cierpieć. Wpadamy na pomysł, żeby odkopać drugi koniec rury, bliżej kota – mamy nadzieję, ze wtedy ucieknie do wyjścia, a tam już będziemy czekać z podbierakiem. Pomysł okazuje się jednak niełatwy do realizacji – ziemia zabezpieczająca drugi koniec rury jest naszpikowana kamieniami, jak dobry cwibak bakaliami. Tutaj z pomocą przychodzi nam Pan Sygnalista – organizuje szpadel, kilof i drąg. Praca wre – na przemian raz jeden kopie, raz drugi, raz kilofem, raz drągiem, pomaga cały czas Pan Sygnalista. Udaje się – odkopujemy ten koniec rury, ale okazuje się, ze sukces to nie jest, bo „”nasza” rura łączy się z drugą, dłuższą, chyba 8-metrową. Kot, oczywiście, jest już w tej dłuższej, której wylot jest po drugiej stronie szosy. Kolega robi zdjęcie, widać na nim, dwoje fosforyzujących w błysku lampy oczu. Zabezpieczamy zatem drugie ujście transporterkiem i …kombinujemy, intensywnie kombinujemy. Kota trzeba jakoś „przepchnąć”, próbujemy wężem ogrodowym, żmijką – nie działa nic, leje deszcz, my wyglądamy jak para zażywających kąpieli błotnej bawołów, a w rurze siedzi przerażony i ciepiący ranny kot.

Wygląda na to, że trzeba tu fachowców – dzwonimy po Strażaków, oni sobie poradzą, oni zawsze sobie radzą i zawsze im się chce pomagać. Czekamy na druhów w aucie, usiłując troszkę przeschnąć, pojeni przez Panią Sygnalistkę gorącą herbatą i karmieni ciastem – to była naprawdę Herbata Ratująca Życie, dziękujemy! Pojawia się samochód OSP z Gdowa, a wraz z nim… słońce (chłopaki to mają układy, nawet z płanetnikami…). Szybki ogląd i ostatecznie ustalone zostaje, że kot zostanie przesunięty z dłuższej rury do krótszej przy pomocy węża strażackiego wypełnionego wodą, żeby nadać mu odpowiednią sztywność. Do akcji dołącza kolejna drużyna – JRG z Wieliczki. Kolejne działania rozgrywają się już szybko i zwinnie i wkrótce rozlega się gromkie, radosne i pełne ulgi „mamy go!!!!”.

Kot ląduje w transporterze, a my dziękujemy Strażakom, szybko zwijamy sprzęt i naprędce zasypujemy dziurę po wykopkach i ruszamy w drogę do Krakowa, do lekarzy. Biedny zwierzak wygląda nędznie – zmoczony i wymęczony akcją i bólem, który musiał przeżywać przez prawie dobę. Dopiero w schronisku widzimy, że prawa przednia łapa kocurka zwisa bezwładnie, a ogon jest częściowo obdarty z sierści. Wieczorem jeszcze dzwonię do Państwa Sygnalistów żeby dopytać o szczegóły akcji. Okazuje się, że Państwo Sygnaliści znaleźli kota w niedzielę wczesnym popołudniem, nie do końca wiedzieli, co robić, od córki dostali numer do Pani z Bochni – jako osoby zorientowanej w procedurach. Pani z Bochni zasugerowała telefon na policję – Państwo Sygnaliści bezzwłocznie zadzwonili i od policji dostali numer telefonu do lekarza weterynarii, z którym Gmina ponoć ma podpisaną umowę na pomoc w takich przypadkach.

Co dzieje się dalej? Pani Sygnalistka kontaktuje się z lekarzem o 15:28 i przekazuje informacje o rannym kocie. Lekarz weterynarii zaś oświadcza, że nie może teraz przyjechać, bo jest na rodzinnej imprezie i pojawi się później. Po czym przestaje odbierać telefon od stojących nad cierpiącym kotem Państwa Sygnalistów. Pojawia się na miejscu 4 (tak, cztery!) godziny później zaopatrzony jedynie w transporter i przeżywa ciężkie zdziwienie, kiedy przerażony zwierzak ucieka do nieszczęsnej rury – w końcu wszystkim wiadomo, że obolałe koty w ciężkim stresie same wchodzą do transporterów, po drodze jeszcze dziękczynnie cmokając w rękaw ratownika, prawda? Lekarz czuje się również urażony i obrażony pytaniem, dlaczego przyjazd do rannego zwierzęcia zabrał mu 4 (tak, cztery!) godziny. Same przykrości, kot niewdzięczny, a ludzie jeszcze gorsi, prawda? Ostatecznie jednak, kiedy Pani Sygnalistka dzwoni ponownie na policję z pytaniem, co to za lekarza jej polecono – tenże obiecuje, że przyjedzie następnego dnia rano, choć przecież nie ma pewności, czy kot przez noc nie ucieknie z rury i nie będzie się fatygował niepotrzebnie… Następnego dnia rano nie pojawia się jednak, ani też nie dzwoni – zapewne przypuszczając, że problem rozwiązał się samoistnie i kot z grzeczności oddalił się z rury gdziekolwiek, choćby za tęczowy most.

Gmino Gdów – czy tak ma wyglądać realizacja ustawowego obowiązku opieki nad zwierzętami na Państwa terenie?