Z pamiętnika inspektora relacjonuje Adam

Z pamiętnika inspektora relacjonuje Adam.

Niełatwa interwencja.

Z jednej strony sprawa jest ewidentna: zwierzęta są zaniedbane, żyją w kiepskich warunkach.

Z drugiej strony – ludzie którzy te zwierzęta właśnie w taki sposób utrzymywali, na pierwszy rzut oka są mocno wiekowi i dość bezradni. Kolejny rzut oka i nadstawienie uszu ukazują nam jednak znienacka dziarską i nader głośną grupę obrońców – niezwykle światłych, biegłych w prawie, troszczących się o dobro zwierząt i …nie widzących żadnego problemu w warunkach, w jakich zwierzaki ich rodziców i dziadków wegetują. Jedyną zaś ich troską jest to, co powiedzą dzieciom, kiedy te przyjdą do dziadków i będą chciały pobawić się z psami – zaiste, zaburzony zostanie przekaz tradycji, kolejne pokolenie nie będzie mogło przyglądać się, jak psów traktować nie należy, tak nam przykro!

A było tak – dotarła do nas prośba o interwencję w jednej z podkrakowskich wioseczek: dwa małe psy miały być trzymane na krótkich łańcuchach w kiepskich budach, a jednemu z nich miał towarzyszyć obiekt mający łączyć w sobie walory żywieniowe z zabawowymi, takie 2w1 – martwa kura.

Jedziemy zatem pod wskazany adres – mamy pewność, że trafiliśmy, bo numer posesji jest wyraźnie widoczny na budynku. Coś nam się jednak nie zgadza – psy miały być na krótkich łańcuchach, prawdopodobnie doskonale widoczne a tutaj – psów ani widu ani słychu, choć wyciągamy szyje, choć cmokamy i nawołujemy – cisza, jak makiem zasiał, żaden czworonóg także nie pojawia się w zasięgu wzroku.

Zostawiamy zatem w skrzynce na listy prośbę o kontakt i już prawie odjeżdżamy, ale za płotem posesji znajdującej się po drugiej stronie wąskiej drogi widzimy coś, co wzbudza w nas niepokój: jakiś starszy człowiek wyciąga ze stodoły coś żywego – szczeniaka? królika? Biało umaszczone z czarnymi łatami stworzonko niesione jest w jakiś taki niefajny sposób, jakby niosącemu był zupełnie obojętny jego dyskomfort i ból. Wołamy, ale człowiek wraz ze stworzeniem znikają szybko za węgłem stodoły.

A my wiemy, że musimy się szybko za ten płot dostać, bo dzieje się tam coś niedobrego!

Z pewnym trudem namierzamy wejście na posesję, wchodzimy na podwórko, bo przy furtce nie ma dzwonka i kierujemy się na ganek do bardzo porządnego i ładnego murowanego domu. Otwiera nam starszy mężczyzna, przedstawiamy mu się, wyjaśniamy powód naszej wizyty i pytamy o psy. Starszy pan zaczyna przejawiać pewną nerwowość i dowiadujemy się nie tylko tego, ze ma psa, ale również paru rzeczy o sobie, między innymi tego, że najwyraźniej nie mamy nic pożytecznego do roboty (znamy na pamięć, słyszymy ma co drugiej interwencji), słyszymy także, że byli tu już przecież policjanci i uznali, że wszystko w porządku.

No to skoro była policja i uznali, że wszystko jest OK to jeszcze my – skoro już tu jesteśmy – to gwoli rzetelności rzucimy okiem i pojedziemy dalej.

Starszy pan prowadzi nas do niewielkiego prowizorycznego kojca z dwiema budami trudnej urody i podejrzanej szczelności. W jednej z nich rezyduje szczeniak, lekko przerażony naszą wizytą, z otworu drugiej wystaje rudy zadek padłej kury – starszy pan stwierdza, że pewnie podmarzła, ale zaraz się ją weźmie do domu, do ciepłego, ptaszysko trochę odtaje i będzie w sam raz do jedzenia dla szczeniaczka. Jak się domyślacie – nie posiadamy się z zachwytu wobec tak wspaniałego konceptu.

Obok kojca stoi jeszcze jedna buda – ta wygląda całkiem przyzwoicie, obok niej widać kawałek wystającego spod śniegu łańcucha i garnek z nadżartym już nieco i przyprószonym śniegiem makaronem w jakiejś płynnej kiedyś zapewne substancji.

To jest ten moment, kiedy pytamy mężczyznę o niesione wcześniej biało-czarne stworzonko. Pan odpowiada, że tego psa musiał zamknąć bo wchodził mu do kur, a przecież nie tam jest jego miejsce. Cóż, być może zdeprawowany otaczającym go dobrobytem zwierzak polował na kurze jajka – tak podejrzewamy…

Pan prowadzi nas do pomieszczenia w którym zamknął psa, pochyla się nad kłębem jakichś worków i wyciąga spomiędzy nich biało-czarną maleńką suczkę. Stworzonko jest przemiłe – wita się z nami jak ze starymi serdecznymi przyjaciółmi, a my z lekkim przerażeniem konstatujemy fakt, że suczka prawdopodobnie jeszcze niedawno karmiła szczeniaka, że jest wychudzona i ma rozdęty brzuszek. To ona była lokatorką budy z łańcuchem i niewdzięczną właścicielką garnka z zamarzniętym jedzeniem. Okazuje się, że szczeniak zza ogrodzenia to jej jedyny syn (więcej ponoć nie było). Kiedy suczka włazi do budy widać że otwór wejściowy jest sporo za duży – swobodnie przeszłoby nim tyralierą kilka takich piesków na raz. Podpytujemy właściciela czy może ze względu na wychudzenie psa był z nim u lekarza?

Zapomnij! Człowiek patrzy na nas jak na kompletnych dziwaków – suka przecież wygląda dobrze! Dobijamy pana jeszcze pytaniem o szczepienie – no pewnie że nie ma szczepienia! Suka ma tak że trzy, cztery lata, ale nie była nigdy szczepiona.

Tu naprawdę była policja i stwierdzili, że wszystko w porządku?

Patrzymy tylko na siebie i wiemy, że psów w tym miejscu zostawić nie możemy, właściciel chyba wyczuwa nasze ukryte pragnienia i lekko poirytowany, machając ręką stwierdza tylko: „a weźcie sobie te psy”!

Podpisuje zrzeczenie… ufff! Idę po samochód i po smycze, a po drodze, prawie przy furtce, spotykam nastolatkę, która właśnie w te pędy leci ratować psy i dziadków przed niewątpliwą krzywdą, jakiej od nas doznają.

Podjeżdżam autem na skraj drogi, wysiadam, i oto widzę pędzącą w moją stronę kolejną obrończynię . Pani krzyczy, że chce się dowiedzieć dlaczego zabieramy psy jej rodzicom – próbuję więc pokrótce wytłumaczyć, ale kobieta wpada w furię, zaczyna machać rękami dosłownie kilka centymetrów od mojej twarzy. Zwracam jej na to dwukrotnie uwagę, ale bez rezultatu, pani nadal wymachuje rękami wrzeszcząc, że mam jej co tydzień składać raporty o stanie zdrowia suczki, bo ona psa zmarnować nie da. Mam już dość jej krzyków i machania rękami, obracam się na pięcie i idę po psy.

Przy psach odbywa się „rozmowa” już z trzema paniami – wrzaskliwą córką (tą od machających rączek) i równie wrzaskliwymi wnuczkami. Panie drą się przeraźliwie, że nie mamy prawa zabierać psów, że kurtkę z napisem inspektor to każdy może sobie założyć, że psy mają ocieplone budy bo przecież do środka włożono im stare kurtki, że mamy im zaraz i natychmiast powiedzieć gdzie zabieramy psy i że tak w ogóle to wezwą policję … Pani córka każe paniom wnuczkom nagrywać, atmosfera robi się coraz bardziej gorąca mimo bardzo mroźnej pogody – nic tu doprawdy po nas, żal też piesków zestresowanych całą tą awanturą i decybelami.

Z psami w objęciach udajemy się do samochodu korowodem – orszak rozpoczyna pani córka – idąc tyłem próbuje zastawiać drogę koleżance, potem podążam ja, pochód zamykają wnuczki. Docieramy do auta, niesiony przeze mnie szczeniak ląduje już na pokładzie, a pani córka znowu zaczyna machać mi rękami przed nosem. Zwykle jestem cierpliwym człowiekiem, ale i ja mam swoje granice, mocno nadszarpnięte tym bezustannym, przeraźliwym jazgotem i wreszcie odwrzaskuję, żeby zabrała te ręce bo przestaję ręczyć za siebie. Wszystkie panie są zachwycone: nareszcie! Wykazałem się brakiem kultury! Od razu było wiadomo! Swoim skandalicznym zachowaniem zaspokoiłem ich potrzebę udowodnienia jak bardzo jesteśmy niedobrzy.

Rozmowa trwa jeszcze dobrą chwilę. Panie żądają, by natychmiast powiedzieć dokąd zabieramy psy, twierdzą, że to jest nasz obowiązek. Prosimy o okazanie prawa własności psów w postaci choćby zaświadczenia o szczepieniu – ale przecież zwierzęta nalezą do rodziców jednej, a dziadków pozostałych pań! Dlaczego zatem nie pomogły w stworzeniu choć minimalnych przyzwoitych warunków? Bo psy są rodziców jednej, a dziadków pozostałych pań.

Doprawdy, wzrusza nas nagła troska trzech Furii o psy rodziców i dziadków. Ciekawi jesteśmy, czemu ta troska w żaden sposób nie wpłynęła na los psów tutaj wegetujących.

Ostatni wywrzeszczany argument, który powinien nas skłonić do zostawienia psów w tych lichych budach, z zamarzniętym makaronem w misce i w towarzystwie padłej kury będącej wszak rezerwuarem znakomitego białka jest argumentem, który zapewne powinien skruszyć nasze zatwardziałe serca i zwalić nas z nóg – co my powiemy dzieciom, kiedy przyjdą do dziadków pobawić się z psami?

Taka szkoda, że uniemożliwimy wychowanie następnego pokolenia w przekonaniu, że psom nie należy się nic.

Że ciepłe schronienie, przyzwoite jedzenie i opieka weterynaryjna to jakieś wymysły, cuda wianki i dzikie węże, a wszystko to lęgnie się w głowach ludzi, którzy sami nie wiedzą co zrobić z oceanem wolnego czasu.

Psy trafiły do lecznicy.

Sunia ma na imię Muszka – jest wychudzona i zarobaczona, cierpliwie znosi badania, jest pazerna na jedzenie i na kontakt z człowiekiem. Jej synek – czołgający się ze strachu trzymiesięczny szczeniak dostaje na imię Gustlik (bo czołgista 😉 ) i jest w nim potencjał na fantastycznego psa, już z lubością podstawia się do głaskania i nie ma w nim cienia agresji.

Obu pieskom na cito musimy znaleźć dom, aczkolwiek maluch najprawdopodobniej ma już dom.